Kiedy pod koniec 2009 roku zaczęły się pojawiać pogłoski o planowanym koncercie
Metallicy i Slayera w Warszawie w ramach cyklu imprez Sonisphere podchodziłem od
tematu bardzo sceptycznie. Nawet kiedy podano oficjalnie listę zespołów
wzbogaconą o trzecią gwiazdę Anthrax oraz Mastodon i Behemoth jako support oraz
znana była data koncertu i termin rozpoczęcia sprzedaży biletów nie wierzyłem.
Dodatkowo pomyślałem sobie, że skoro szykują taki hit to może pójdą na całość i
zaproszą jeszcze Megadeth.... No i okazało się, że te wszystkie plotki i
marzenia mają się ziścić 16-go czerwca. Po potwierdzeniu listy zespołów
pozostawało tylko czekać na rozpoczęcie sprzedaży biletów. Oczywiście w klubie
oraz wśród znajomych sporo chętnych i szykowała się spora ekipa. Tradycyjnie też
życie brutalnie zweryfikowało te plany i koniec końców wyruszyłem do stolycy
solo by tam na dworcu spotkać się z Irkiem oraz Włodarem. Transport to nasza
wiśniowa strzała czyli ED74 i po drodze zaskoczony byłem intensywnością ruchu
oraz różnorodnością taboru, niestety prędkość poruszania się nie pozwoliły na
fotografowanie. Z ciekawostek to M62-1786 Hagansu manewrujący na Widzewie,
trumna w Koluszkach, Ludmiła PCC Kolchemu luzem, Class 66 w Grodzisku, Tamara
PCC w Pruszkowie i Husarz na CMK.
|
|
Grodzisk |
Pruszków |
Po dotarciu na Centralny powitanko z przyjaciółmi i idziemy coś zeżreć.
Miasto opanowane jest już przez fanów ciężkiego brzmienia i widać, że będzie nas
sporo. MZK stanęło na wysokości zadania i co 5 minut podstawiało kolejne
autobusy wiozące społeczeństwo na koncert. Niestety stolica jest permanentnie
zakorkowana i pokonanie tej stosunkowo niewielkiej odległości zabrało nam ponad
godzinę. Najważniejsze, że w końcu udało nam się dotrzeć bezpiecznie na Bemowo i
poddani skrupulatnej kontroli przez ochronę wchodzimy na teren lotniska.
Pierwsze kroki kierujemy oczywiście w jedyne słuszne miejsce czyli do ogródka
Carlsberga.
|
|
Nareszcie wchodzimy |
Nastroje bardzo dopisywały |
|
|
Zwłaszcza po dotarciu do
namiotów Carlsberga |
Dumny Włodar |
Czasu do oficjalnego rozpoczęcia imprezy pozostało już naprawdę niewiele i
nie zdążyliśmy niemalże zwilżyć gardeł a już od strony sceny rozległo się
donośne dudnienie. To Nergal i jego załoga jako przedstawiciel gospodarzy
rozpoczął rzeźnię. Nie znam niestety twórczości naszej najlepszej eksportowej
kapeli ani też nie miałem przyjemności nigdy ich widzieć na żywo wiec czym
prędzej udajemy się pod scenę. Wszyscy trzej byliśmy zdania, że do takiego
zestawu kapel jak i do charakteru festiwalu bardziej pasowałby Kat z Romkiem
Kostrzewskim na czele ale Behemoth wstydu nie przyniósł. Co więcej z powodzeniem
udowodnił, że jest kapelą światowego formatu i bezkompleksowo może występować z
każdym.
|
|
|
Koncert otwierał Behemoth |
Nergal i spółka |
"Napierdalajcie baniami!"
czyli rodzima zachęta do headbangingu |
Po zamykającym koncert Behemotha kawałku "Chant for Eschaton 2000"
postanowiliśmy czym prędzej uzupełnić zapasy płynów w organizmach i podążyliśmy
do namiotów Carlsberga. Niestety odległość do pokonania jak i liczba ludzi,
którzy wpadli na ten sam pomysł co my okazała się zbyt duża więc wróciliśmy z
powrotem pod scenę. Tam instalował się już Anthrax i naszym oczom ukazała się
ogromny baner z okładką płyty "Among The Living" dla mnie zdecydowanie ich
najlepszy krążek. Nie traktowałem tego poważnie bo wszak to staroć a i zespół
wydał sporo po tym czasie. Rozpoczęli czadowym wykonaniem "Caught in a Mosh" by
za chwilę poprawić "Got the Time". I właśnie ich występ był najmilszą
niespodzianką całej imprezy. Nastawiałem się raczej na zebranie sił i spokojne
posłuchanie materiału a tu takie zaskoczenie. Joe Belladonna być może najlepsze
czasy ma już za sobą ale dawał z siebie wszystko i całkiem udanie mu to
wychodziło. Pojechali z "Indians", "Antisocial ", "Madhouse" oraz "Only" i widać
było, że naprawdę świetnie się bawią, podobnie z resztą jak publika a mnie
niemal łezka w oku się zakręciła z sentymentu. Potem zagrali "Efilnikufesin (N.F.L.)"
by zakończyć "I Am The Law" w naprawdę porywającym wykonaniu. W przerwie
technicznej potrzebnej na zmianę sprzętu odbywały się pokazy mistrzostwa
pilotażu floty Red Bulla. Za sterami wyczynowego śmigłowca Bolkov BO-105 zasiadł
sam szef tej ekipy Siegfried "Blacky" Schwarz. To co ten facet wyprawiał z tą
maszyną naprawdę przeczyło fizyce i było niesamowitym przeżyciem.
|
|
|
Czas na Anthrax |
Belladonna w swoim żywiole |
Rob Caggiano |
|
|
|
Ian Scott |
Słabo gramy? |
Frank Bello jak za dawnych lat |
|
|
|
|
BOLKOV BO-105 z floty Red
Bulla |
|
Po przerwie wreszcie zabrzmiały pierwsze dźwięki "Holly Wars" i
na scenie pojawił się mocno oczekiwany przeze mnie Megadeth. IMHO lepiej
nagłośnieni niż Anthrax, absolutnie perfekcyjnie techniczni, zimni i skupieni na
grze czyli standard. Oczywiście można polemizować czy to taki styl czy tez po
prostu "w dupie manie" wszystkiego i wszystkich ale do nich i klimatu muzyki
jaki uprawiają akurat to pasuje. Potem wszystko potoczyło się równo i sprawnie,
bez zapowiedzi, zbędnego marudzenia po prostu muzyka. "Hangar 18", "Take No Prisoners",
"Five Magics", "Poison Was the Cure", "Lucretia", "Tornado of Souls", "Dawn Patrol",
"Rust in Peace... Polaris" i w zasadzie całe "Rust In Peace" mieliśmy za sobą.
Do tego powrót Davida Ellefsona do składu oraz dobra forma rudego zaowocowały
naprawdę świetnym występem jak za dawnych dobrych lat. Mustaine się rozkręcił i
wreszcie nawiązał jakiś kontakt z publiką zagrali "Head Crusher" z ostatniej
plyty, "Sweating Bullets" oraz odśpiewany razem z publiką świetny "Symphony
Of Destruction" oba pochodzące z "Countdown To Extinction". Ja osobiście
czekałem na mój ulubiony "Peace Sells" i nie zawiodłem się, swój występ
zakończyli właśnie tym numerem.
W przerwie technicznej postaraliśmy docisnąć się ciut bliżej
sceny ale praktycznie bez skutecznie. Do tego widać było co dla wielu fanów
będzie daniem głównym tego wieczoru. Z głośników popłynęło intro ostatniego
albumu i na scenie wreszcie pojawił się Slayer. Jak w dobrym thrillerze
Hitchcocka, najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie zaczyna rosnąć po
energicznym wykonaniu "World Painted Blood" i poprawieniu "Jihad", Araya zapytał
skromnie "Are you ready for WAR!!!!?" przenosząc publikę na krawędź ekstazy. Po
"War Ensemble" przyłożyli znowu kawałkiem z ostatniej płyty i zarazem z
promującego ją singla czyli "Hate Worldwide". Ci faceci są naprawdę niesamowici,
widać ewidentnie że muzyka to ich największa pasja i są stworzeni do brutalnego
grania. Araya mimo kłopotów ze zdrowiem i lekarskiego nakazu oszczędzania się po
raz kolejny rozdarł się tradycyjną zapowiedzią do "Dead Skin Mask", a numer
zakończyli wygrzewem "Angel Of Death". Potem chwila uspokojenia i "Beautty Through Order"
oraz apokaliptyczny "Disciple". Koncert powoli zmierzał ku końcowi więc nadeszła
pora na klasyki, "Mandatory Suicide" i "Chemical Warfare" by przejść do
najbardziej mrocznego numeru czyli "South Of Heaven". Kiedy już wszyscy mieli
wrażenie, że panowie już sobie poszli Lombardo zaczął na kotłach wybijać
charakterystyczny początek ich koncertowego hitu wszechczasów publika oszalała.
"Raining Blood" to najpiękniejszy deser jaki każdy fan Slayera może sobie
wyobrazić.
|
|
|
Tomek Arajski - lekarze kazali
mu się oszczędzać... |
Kerry King z gwożdziami |
Araya się rozwija |
|
|
|
Rzeźnia trwa |
Hanneman na początku jak
przytwierdzony do podłoża |
Dead Skin Mask |
|
|
|
Pojawiam się i znikam czyli
Dave Lombardo |
Kerremu udzieliła się
atmosfera |
Jeffowi też :) |
|
|
|
Slayer |
Raining Blood |
Kudłaty? |
Tak solidnej dawki koncertu jak również wcześniej pracy i
podróży nie wytrzymaliby najwięksi twardziele wiec i my poszliśmy wreszcie
odpocząć z chytrym planem wysłuchania Metallicy z daleka. Po klasycznym otwarciu
czyli "Cowboy Theme" zagrali "Creeping Death" i "For Whom The Bell Tolls"
wlewając nadzieję w nasze serca. Porzuciliśmy więc kubeczki i pognaliśmy bliżej
sceny. Niestety Metallica AD 2010 to już nie to samo co w roku 1986 a i my też
trochę dorośliśmy. W każdym bądź razie nawet stare numery nie brzmią już tak jak
kiedyś i jakoś tak sflaczale. Usłyszeliśmy zestaw klasyków przeplatany nowymi
numerami: "Fuel", "The Four Horsemen", "Fade To Black", "That Was Just Your Life",
"Cyanide", "Sad But True", "Welcome Home (Sanitarium)", "All Nightmare Long", "One".
Dookoła nażelowani kolesie z różowymi pustakami , wszechobecne komórki ,
panienki tańczące dyskotekowe tańce podczas "Master Of Puppets" co to k...a ma
być? Potem leci "Blackened" z ostatniego porządnego albumu Metallicy ale
niestety potem "Nothing Else Matters" a ja mam ochotę wyjść by nie patrzeć na
ten kibel i tylko przyzwoitość oraz pociąg o 00:49 nakazuje mi zostać. Na bis
panowie serwują cover Queenu "Stone Cold Crazy", "Hit The Lights" i kończą
kultowym "Seek & Destroy". Podczas tych ostatnich nasunęła mi się fajna
myśl: " ludzie te kawałki są starsze do połowy z was....". No cóż, jak zauważył
Włodar, Metallica stałą się gwiazdą niemalże stylu pop jak Madonna czy George
Michael i nie ma już nic wspólnego z ikoną thrash metalu.
|
|
|
Wracamy w kierunku sceny |
A titi bobasku! Hetfield
nawiązuje inteligentny kontakt z publiką |
Starość nie radość |
|
|
|
Coś tam se chłopaki brzdąkają |
|
Hammet już wybrał naszego
producenta modeli... |
Po koncercie szybka ewakuacja do autobusu i tu chwila stresu.
Mimo późnej pory autobus podąża w żółwim tempie i na dworzec docieramy 2 minuty
po teoretycznym odjeździe ostatniego pociągu do Koluszek. Na szczęście jest
opóźniony ale też i na peronie czeka na niego kilkaset osób, będzie walka... Na
szczęście masą i wzrostem przewyższamy statystycznego fana metalu w Polsce i
łapiemy się na miejsce na korytarzu. Po dwudziesty minutach upychania się w
wagonach i negocjacjach z obsługą wreszcie daje się jakoś wszystkich zapakować i
ruszamy. Po godzinie docieramy do Koluszek, robimy zapasy na resztę nocy i
zasiadamy przy torach, niestety jakikolwiek transport w kierunku Łodzi dopiero
4:50 i trzeba jakoś przekwitnąć. Plan darcia z buta 20 km upadł bo czasowo
wyszłoby na to samo a kilkanaście godzin na nogach dało o sobie znać. Wreszcie
świta, przeraźliwe zimno odchodzi w niepamięć a i w perony podstawia się kibel
do Fabrycznej. Króko po 5-tej docieramy do Łodzi i tak kończy się nasza metalowa
wycieczka.
Podsumowując koncert jako koncert genialny, wszyscy dali z
siebie maxa a dobór setlist wyśmienity. Niestety jako wielkie wydarzenie
muzyczne czyli koncert Wielkiej Czwórki to porażka na całej linii. Był to
koncert Metallicy i supportów i dało się to wyraźnie odczuć a pokazywanie przez
Hetfielda kostki z logiem wszystkich kapel to zdecydowanie za mało. Do tego
słuchanie słów "Aushwitz the meaning of pain.." w niemal piknikowej atmosferze
ze słońcem walącym prosto w pysk nie podnosi jakości odbioru ale lokalizacja
sceny niestety na Bemowie jest wymuszona. Organizacja samego wydarzenia jak i
transportu w obrębie miasta wyśmienite i niestety znowu ciała dała nasza kochana
kolej. Ani IC ani PR nie podstawiły choćby kibla w najpopularniejsze kierunki a
składy jadące przez miasto w tym czasie nie zostały wydłużone. Koncert obejrzało
81 000 ludzi czyli można liczyć około 60 tysięcy potencjalnych klientów ale po
co im ułatwić życie?
Foto: Michał Górecki
|